[21 kwietnia 2020, rocznica powstania Rzymu]
Jakiś czas temu byłam świadkiem dyskusji na temat aborcji między dorosłą córką, a jej matką. Matka opowiadała się po stronie prawa dokonania aborcji, jeśli jest podejrzenie choroby dziecka, a córka postulowała uniwersalne zastosowanie przykazania nie zabijaj w odniesieniu do ludzkich istot. Na koniec, wydawałoby się bezowocnej wymiany argumentów, córka zadała pytanie:
– Mamo, a gdyby ci powiedział lekarz, jak byłaś ze mną w ciąży, że jestem chora, mam np. zespół Downa, to usunęłabyś mnie?
– Tak. Usunęłabym- odparła matka.
– No to miałam szczęście- odpowiedziała córka, kończąc rozmowę.
Obserwując raz po raz co dzieje się w naszych postępowych społeczeństwach, często wracam pamięcią do tej zasłyszanej rozmowy. Myślę, że choć córka i matka w tamtym momencie żyły i miały się dobrze, to jednak coś umarło. Coś zostało zabite. Nie tylko w jednej i w drugiej, ale przede wszystkim między kobietami. Tym czymś być może była jakaś część zaufania?
W mojej ocenia zaufanie to powierzenie komuś swojej bezradności. Wiedząc, że może wykorzystać swoją siłę, przewagę. Wiedząc, że można się rozczarować. Małe dziecko bezgranicznie ufa swoim rodzicom. Jest bezradne w całości, nie nakarmi się, nie przewinie, nie ubierze. Nie zarobi na swój byt jeszcze długo po urodzeniu. Mało tego, może rozchorować się poważnie w każdym momencie swojego życia. Nie pozwolenie dziecku na bezradność, karanie go za nią, nadwyrężanie zaufania to coś, co światły obywatel nazwie po prostu patologią w rodzinie.
Wracając jednak do tego, co wydarzyło się między matką, a córką, nazwałabym to teoretycznym zabiciem bezradności, bo nie wiemy co stałoby się w rzeczywistości. To było jedynie przyzwolenie na zabicie bezradności chorej. Odróżnienie jej od bezradności zdrowego noworodka, bezradności rozkosznego niemowlaka i bezradności zabawnego przedszkolaka. Chorej bezradności należy się pozbyć. Myślę sobie, że najgorsze w tym wszystkim nie jest to, że ktoś umiera (każdego to w końcu czeka). Najgorsze jest według mnie to, że ktoś zabija. Tego akurat da się uniknąć i to nie dzięki prawu, dzięki kontroli społecznej, dzięki przymusowi, czy dzięki lękowi przed karą. One nie zmienią niczego.
Jedyne co nas wszystkich może uratować, to pozwolenie sobie i innym na bezradność, na brak kontroli i na poddanie się naturalnemu biegowi zdarzeń nieuniknionych. Pozwolenie sobie wreszcie na bezwarunkową miłość, bez wymagań odnośnie tego jaki ktoś ma być według nas, a jedynie wymagań wobec siebie, kim mam się stawać. A stajemy się dopiero wtedy, gdy trzymamy w rękach czyjąś bezradność.
Co ty z nią zrobisz, tego nie wiem. Powiem ci, co z ja z nią zrobię. Powierzę ją Bogu, bo On jest, działa i jedyne czego chce to nas kochać i uzdalniać do miłości. Jak święty Paweł jestem pewna, „…że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym” (Rz 8, 38-39). Niezależnie, czy to starożytny Rzym, czy Kraków dwudziestego pierwszego wieku. Jezu, ufam Tobie.