[1 lipca 2019, Międzynarodowy Dzień Owoców]
Słuchając wczorajszej Ewangelii uderzyła mnie pewna rzecz. Jezus, który zapraszał ludzi do pójścia za Nim spotykał się z tą samą odpowiedzią: pójdę, ale (zob. Łk 9, 51-62). Pójdę, ale daj mi pogrzebać ojca (czytaj: odziedziczyć spadek). Pójdę, ale daj mi się pożegnać z dotychczasowym życiem (czytaj: żebym się przekonał, czy to na pewno dla mnie) . I zastanawiam się ile razy chcę powiedzieć Mu, jak Maryja TAK, natomiast kończy się na tym, że dodaję po przecinku ale…?
Chcę iść za Tobą, naśladować cię, ale zabierz cierpienie. Chcę głosić Dobrą Nowinę, ale tak, żeby była przyjaźnie przyjęta. Chcę Cię kochać, uwielbiać, ale jak robi się ciężko to mi się odechciewa. Zapraszam Cię do wszystkich sfer życia, ale tam i tu nie zaglądaj. Nawet, jeśli tego nie mówię głośno, a nawet nie myślę, sytuacje uświadamiają mi, że moje serce jest ograniczone słowem „ale”. Widzę wiele takich miejsc, które chciałabym przez to malutkie „ale” kontrolować, zamiast zaufać w pełni. Mimo, że chcę żyć według TAK, bez ograniczającego ALE, to nie do końca mi się udaje.
Z drugiej strony podjęłam decyzję, by za Nim iść i mam wrażenie, że to „ale” występuje niejako po drodze. Jak napotykam kolejne przeszkody, pocę się i męczę, nie czuję Jego obecności, a jedynie rozpacz, rodzi się we mnie wielkie: ALE miało być inaczej. Co jeszcze mam zrobić, żeby być bliżej Ciebie? Zaczynam budować mur roszczeń, stawiać granicę mojego zaufania zwłaszcza w sytuacjach trudnych. Zamiast kurczowo trzymać się Jego obietnicy, zaczynam głęboko wątpić.
„Ale” wyraża wątpliwość, a z wielu „ale” zbudowana jest góra nie do przejścia. O to chodziło mam wrażenie Jezusowi, kiedy beszta mówiących Mu tak, ale… Nie dlatego, że nie ma serca, tylko dlatego, że widzi ich serca. Jeszcze niegotowe do porzucenia dla Niego swoich przyzwyczajeń, chęci kontrolowania wszystkiego. Widzi serca pełne tego podstępnego „ale”. Nie oznacza to oczywiście, że wątpliwości są złe. To pytania budują wiarę. To poszukiwanie ją umacnia. Tylko w momencie, kiedy jasne zaproszenie od Boga podsumowujemy stwierdzeniami: tak masz rację, ale jeszcze nie czas dla mnie, ale jeszcze nie chcę, ale muszę coś załatwić, ale to bez sensu itd., brniemy w grząski grunt, który kończy się przepaścią.
Czasami, a może często mam dość. Nie widzę owoców moich działań, jestem zmęczona, zniechęcona, marudna. Nie potrafię się pozbierać, a przynajmniej tak mi się wydaje. Ludzie mnie zawodzą raz po raz, nie rozumieją, nie słuchają. Część rzeczy toczy się poza mną. Tracę zapał, odwagę, mam wrażenie, że to światło we mnie przygasa. Nie mam wpływu na nie. Wtedy tego „ale” jest najwięcej w moim życiu. Wtedy marzę, żeby Bóg posłał swojego anioła, żeby szturchnął mnie jak Eliasza i wysłał dalej (zob. 1 Krl 19, 3-8). I wiecie co? On to robi. Zawsze. W najlepszym czasie. Bez żadnego „ale”.