[7 sierpnia 2019, po Święcie Przemienienia Pańskiego]
Odkąd chodzę z Bogiem, miałam nieustannie wyostrzoną czujność na wszelkiego rodzaju znaki i cuda dziejące się podczas wielbień, modlitw, rekolekcji. Można powiedzieć, że w jakiś sposób poszukiwałam ich, łaknęłam, jako tych świadczących o tym, że ON NAPRAWDĘ JEST. Często zastanawiałam się nad tym, czy można taki cud „wymusić”, czy można spełnić jakieś kryteria, żeby on się wydarzył. Różni kaznodzieje nie ułatwiali mi sprawy, głosząc że wystarczy prawdziwa i szczera wiara, zaufanie i zawierzenie, żeby On zadziałał. To niejako świadczyłoby, że coś robię nie tak, że On w sposób spektakularny, ponad naturalny nie interweniuje w moje życie i to jest moja wina…
W momencie, kiedy w październiku 2018 trafiłam pod koniec szóstego miesiąca ciąży do szpitala, ponieważ moja jedna córka umarła, druga urodziła się skrajnie niedojrzała, a ja jak się okazało znalazłam się niebezpiecznie blisko śmierci, to całe to wydarzenie przechodziłam z modlitwą: Jezu, Ty się tym zajmij. I tu może włączyć się czerwona lampka, pod tytułem: acha, czyli jak trwoga to do Boga. Słusznie, tylko nie w tym wypadku. To nie pierwsze trudne wydarzenie odkąd zaprzyjaźniam się z Ojcem, a samo Jezu, Ty się tym zajmij powtarzałam przez większość tej ciąży. Ten akt zawierzenia mimo trudności był z mojej strony szczery i nie dotyczył jedynie momentu najbardziej tragicznego, a ten jak się okazało jeszcze miałam przed sobą.
Kiedy po czterech tygodniach na rękach umierała nasza druga córka, nie sądzę także, żeby moja wiara była mniejsza niż Jaira, który prosił o wskrzeszenie swojej (zob. Mk 5, 21-23) i nie sądzę, żeby szeptane przeze mnie talitha kum było gorszej jakości niż to Jezusowe (zob. Mk 5, 41). Wyzbyłam się także poczucia, że na cud powinnam zasłużyć i nie spełniałam w tamtym momencie jakichś kryteriów, że moja wiara nie jest w stanie przenosić gór, że nie jestem w stanie kroczyć po jeziorze. Dzięki Niemu to wszystko mogłoby się wydarzyć i w to ciągle wierzę.
Mimo tych wszystkich traumatycznych wydarzeń doświadczyłam kilku cudów. Jeden z nich dość namacalny, ale o tym napiszę, jak do tego dojrzeję, a drugi najważniejszy jest taki, że nie straciłam wiary w dobroć, hojność i miłosierdzie Ojca. Jeśli ktoś odważyłby się mnie zapytać, jak się naprawdę czuję odpowiedziałabym, że jestem smutna i na powierzchni serca przejmują mnie emocje, bardzo ludzkie i trudne. Tylko nie byłabym szczera, gdybym jak Teresa z Lisieux nie dodała, że mimo tej burzy, głęboko w duszy czuję spokój. Czuję Jego opiekę, Jego Obecność, której się zawierzam. Od kilku dni czuję także, że On uwolnił moje serce od oczekiwania namacalnych znaków i cudów, co jest dowodem na to, że wydarzył się cud, że otrzymałam niezwykłą łaskę, z którą chce współpracować… Ciąg Dalszy Nastąpi