Słowo#50 Marana tha!

[19 grudnia 2019, imieniny Abrahama]

Ostatnio towarzyszy mi dojmujące duchowe, a może też psychiczne poczucie paraliżu i niemocy. Mam wrażenie, jakbym pełzała po pustyni, szorując twarzą o piach i nim się żywiła. W bliskiej odległości widzę stół, a dokładnie ołtarz przykryty białym obrusem. Na nim stoi monstrancja z białą hostią w środku. Nie mogę tam dojść, a raczej dopełznąć. Grzebię się, kręcę. Mam paraliż, niedowład. W tym obrazie powracającym raz po raz podczas tego Adwentu, fizycznie nie jestem w stanie wstać i podejść do Niego.

Rośnie we mnie irytacja, bo wiem, że kolejne modlitwy, prośby, groźby, krzyki, lamenty, w końcu próby zrozumienia, oddania, odszyfrowania na nic się nie zdadzą. Muszę czekać. Sparaliżowana. Jak poroniony płód, do tego leżąc w piasku (zob. 1 Kor 15, 8). Nie ma nawet klepsydry, która cokolwiek by mi przybliżyła, czyli przybliżyła czas, który płynie. Mogę się tak miotać albo nie ruszać, a efekt jest ten sam. Nie przemieszczam się. Muszę czekać.

Mam pewne przeczucie dlaczego i na co czekam. To przeczucie mówi mi, że to właśnie jest adwent- czekanie. Czekanie na Słowo Boga, które On wcieli w nasze życie, w dzieje świata i w dzieje pojedynczego człowieka (zob. J 1, 1-5). Albo czekanie na, jak określił, to co ma się wydarzyć w Boże Narodzenie ksiądz Tischner wysłowienie Boga, kiedy „Słowo stało się ciałem” (por. J 1, 14).

Czekam, a Bóg rodzi się we mnie na nowo albo ja w Nim. Towarzyszy mi niepokój, irytacja, ale też ekscytacja z powodu tego, co ma się wydarzyć. Bo wydarzy się z pewnością. W końcu to adwent (łac. adventus- przyjście). Idzie nowe albo raczej rodzi się w bólach.

Myślę sobie, patrząc w kalendarz, że Abraham też długo czekał na pustyni i to dosłownie na to albo raczej na tego, który miał się urodzić- na obiecanego syna. Ponawiane obietnice mogły dodawać mu otuchy, ale po pewnym czasie mogły wcale nie przymnażać mu wiary i nadziei. Może ta nadzieja w nim umierała. Może śmiech staruszki Sary, na kolejną obietnicę, był po prostu wyrazem niemocy (zob. Rdz 18, 10-14). To taki stan głupawki, kiedy już nic od ciebie nie zależy, wydarzenia się toczą, ty nic nie możesz zrobić, nie ma praktycznie nadziei, więc możesz albo płakać albo się roześmiać i wybierasz Izaaka, czyli śmiech.

Mogę się jedynie roześmiać nad sobą, nad sytuacją, nad innymi, ale nie będzie to śmiech radosny, ale raczej śmiech z głębi pustki, bo zostaję z niczym i muszę czekać. Jak skończy się ten paraliż? Na razie pozostaje mi mimo wszystko, jak Abrahamowi uwierzyć i trzymać się nadziei wbrew nadziei (zob. Rz 4, 18). I w szczególny sposób powierzam Ojcu wszystkich tych, którzy w takiej sytuacji się znaleźli… ciąg dalszy nastąpi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *