Słowo#15 „…kto utraci swoją duszę dla Mnie- ocali ją” (Łk 9, 24)*

[26 marca 2018, wspomnienie św. Dobrego Łotra]

Już od dłuższego czasu zbieram się do wyznania czegoś, a dokładnie ugryzienia i przeżucia w formie pisemnej pewnego istotnego tematu. Jest nim mianowicie Eucharystia, czyli przyjmowanie ciała i krwi Chrystusa. Dokładnie chodzi o pewne zdarzenie w moim życiu na drodze mojego nawracania, które zdeterminowało moje myślenie o przyjmowaniu Komunii Świętej. Zostałam obdarowana przez Niego pewnym pięknym prezentem w momencie, w którym myślałam, że jestem oddzielona od Jego łaski przez swoje grzechy.

Piękny prezent przyszedł w trudnym i w zasadzie nie do opisania doznaniu. Był nim głód Eucharystii. To określenie przeczytałam niespełna rok temu w którymś z wywiadów z Joachimem Badenim. I szczerze mówiąc, nie rozumiałam, jak można odczuwać realnie głód dotyczący Komunii Świętej. Nie rozumiałam także, jak można duchowo przyjmować Komunię, nie przyjmując jej jednocześnie fizykalnie. Do czasu. Bo On, jak zawsze dał mi odpowiedź i to było moje pierwsze, prawdziwe, dogłębne przeżycie duchowe. Stąd moja obawa związana z podzieleniem się nim, stąd dojrzewałam do tego, aby dobrać słowa, aby opisać ten stan.

Było to pod koniec sierpnia 2017 roku, w którąś niedzielę, choć konkretna data nie ma tu znaczenia, bo czas się dla mnie zatrzymał w tamtym momencie. Ponieważ nie przystępowałam fizycznie do Komunii (nie jestem pewna przyczyny, więc nie będę wymyślać), klęczałam z zamkniętymi oczami i modliłam się. W pewnej chwili poczułam wszechogarniający smutek, tęsknotę i poczucie straty, że do Komunii nie przystępuję. Także ogromną chęć jej przyjęcia. Jedno określenie najlepiej to obrazuje- głód Eucharystii. Moje serce wyrywało się, żeby do Niego pobiec. I wtedy, On obdarzył mnie pewnym obrazem. Na stopniu przy ołtarzu zobaczyłam (podkreślam, że przy zamkniętych oczach) Jezusa, który rozpostarł ramiona i z uśmiechem zachęcił mnie, żebym do Niego podbiegła i się przytuliła. I w tym obrazie, tak zrobiłam, a On mnie powitał, przytulił do serca. Łzy napłynęły mi do oczu i nie chciałam się ruszyć z tego uścisku, chciałam w nim trwać na zawsze. Przeżyłam głód Eucharystii, a następnie wspólnotę duchową z Nim. Mimo, że potem obdarzył mnie i obdarza innymi, często dość spektakularnymi w odczuciach obrazami, myślami, to ten konkretny był i jest najpiękniejszy, bo ja się z Nim w tamtym momencie spotkałam w Komunii i doświadczyłam jej wręcz namacalnie i fizycznie, nie biorąc komunikantu do ust.

I wcale nie twierdzę, że przyjmowanie Komunii jest niepotrzebne. Bo przyjmowanie to doświadczanie Boga na ziemi dostępne codziennie. To jest bardzo potrzebne. Twierdzę jedynie, że jak ktoś naprawdę chce się z nim spotkać, to On to spotkanie zorganizuje nawet, jak jesteś, jakby się zdawało poza uznaną ramą na ten moment lub nie możesz ze względu na swoją sytuację życiową korzystać z sakramentów. Tylko w naszym sercu musi być takie pragnienie, bo On jest Bogiem wolnej woli. W przeciwieństwie do innych bożków, On nie rozkazuje, nie zmusza, nie przymusza, nie zniewala, a jedynie zachęca do przyjęcia Go.

Nawet, jeśli jak św. Dyzma wisisz na krzyżu. Może zbierasz zgniłe owoce swoich czynów i jesteś czymś zniewolony, może przekonany, że Jego po prostu nie ma, bo nikt nie udowodnił, że jest inaczej. Ja wiem i świadczę, że On jest, na tym krzyżu, obok mnie i ciebie. Warto Go poprosić choćby nieśmiało, jak Dobry Łotr „…Jezu, wspomnij o mnie, gdy przyjdziesz do swego Królestwa”. Jestem pewna, że nie odpowie inaczej, jak „…Zapewniam cię, dziś będziesz ze Mną w raju” (por. Łk 23, 42-43). Zaryzykujmy, bo co mamy do stracenia. Życie? Przecież i tak je stracimy, może nawet dzisiaj.

*tytuł wg tłumaczenia Nowego Przymierza; por. Łk 9, 24-25

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *