[19 maja 2018, sezon ślubno- weselny]
Póki co bardzo rzadko, ale zdarza mi się napotkać na swojej drodze kogoś, kto podpada pod określenie „nie z tego świata”. I bynajmniej nie mówię tu o ludziach niespełna rozumu lub odklejonych od rzeczywistości i zaniedbujących codzienność. Mówię tu o osobach, po spotkaniu których mam wątpliwości, czy aby nie poznałam właśnie Jego posłańca, który przybrał na chwilę ludzką postać. Takie zdarzenie przytrafiło mi się nie tak dawno, a dokładnie w Niedzielę Miłosierdzia w pewnej podwarszawskiej wiosce.
Wybraliśmy się z mężem i moją babcią gościnnie do miejscowej parafii na poranną mszę. Kościół pękał w szwach, więc o miejscu siedzącym dla mnie i męża nie było mowy. Ledwie upchaliśmy babcię, w którejś z pierwszych ławek. W drodze powrotnej zauważyłam dwa miejsca w ławce, które niejako blokował pan siedzący na zewnątrz tej ławki. Wyglądało jakby w tym natłoku ludzi były zarezerwowane. Mimo tego wrażenia, podeszłam i zapytałam, czy można usiąść. W odpowiedzi dostałam serdecznie – Oczywiście! I jakieś takie poczucie w tym stwierdzeniu, że one były przygotowane specjalnie dla nas. Pan około 50 lat, taki chłopek roztropek, nic szczególnego w jego wyglądzie nie było oprócz jednej rzeczy: oczu w odcieniu niesamowitego intensywnego błękitu. Coś mi przypominały. I ta serdeczność, jakbyśmy się znali. Podczas mszy zauważyłam, że niespecjalnie się udzielał, nie poszedł do Komunii. Ale w sumie nie zwracałam specjalnej uwagi na niego koncentrując się na modlitwie. Pomyślałam sobie jedynie o tym, że siedzi koło mnie, że pewnie jest w wieku mojego taty, że super byłoby kiedyś tak z tatą pójść do kościoła. I wtedy ruszyła lawina odczuć. Bóg obdarzył mnie uczuciem ojcowskiej dumy. Nieznanego mi uczucia, takiej dumy, że po prostu rozsadza i wzrusza. Pokazał mi, jak On mnie widzi, jak kocha, jaki jest ze mnie dumny. Ot, taki prezent od Niego w Niedzielę Miłosierdzia.
Podeszłam przyjąć komunię, a tam niespodzianka, słyszę od księdza: -Pan Jezus się skończył! Serio. Ten tekst idealnie oddawał absurd sytuacji. Otworzyłam szeroko oczy i zanim zdążyłam powiedzieć, że może jednak zostało coś dla mnie, to ksiądz pokierował mnie do drugiego kapłana kończącego rozdawać komunię. Przepełzłam na klęczkach do drugiego księdza, a on się zwiesił wpatrując ponad moją głową i nie reagował na moje prośby. W końcu jednak dostałam upragnione Najświętsze Ciało, które mimo zapowiedzi nie skończyło się.
Jednak surrealizm tej sytuacji pozostał we mnie do tej pory. Mąż powiedział mi, że błękitnooki pan śmiał się serdecznie z tych moich wygibasów pod ołtarzem. Wracając do Krakowa przypomniało mi się, że tydzień wcześniej idąc do komunii zastanawiałam się, co by było gdyby komunikanty się skończyły. Wtedy odpowiedź nasunęła mi się sama: poprosiłabym o sprawdzenie raz jeszcze, wiedząc, że On rozmnoży dla mnie chleb, gdy jestem głodna (zob. Mk 6, 35-44).
W opisywany przeze mnie weekend byliśmy gośćmi na ślubie i weselu, a w kolejce czekały kolejne tego typu wydarzenia. Dlatego dopiero na spokojnie, w domu mogłam zorientować się, skąd znam ten niezwykły kolor oczu, niesamowicie intensywnego błękitu. Jest identyczny z bardzo charakterystycznym błękitem obłoku na Górze Tabor z ikony Pauliny Krajewskiej, która wisi u nas w sypialni. Przypadek? Nie sądzę…