[20 stycznia 2022 Dzień Zdrowej Wagi Kobiet]
Czasami tak mam, że czytając czy słuchając Pisma Świętego doznaję pewnego olśnienia, mini- odkrycia na własną miarę, które porządkuje mi myślenie i przywraca pokój. Tak było i tym razem, ale zanim interweniowała Ewangelia, pochłonęły mnie wątpliwości.
Może pochłonęły to zbyt mocne słowo, ale pojawiły się i to poważne, bo dotyczące tego, czy obrana przez nas ścieżka w życiu jest właściwa i zgodna z tym, co zaplanował dla nas Bóg. Do tego wątpliwości zakroiły o newralgiczny dla mnie obszar, który nosi tytuł „Czy sobie poradzę?”. W takich sytuacjach podbramkowych pozostaje mi jedynie modlić się o znak.
Brzmi to naiwnie i może trochę jak wystawianie Ojca na próbę, ale w końcu co to dla Niego odezwać się w sposób, który trafi do mojego serca. Tym właśnie jest znak- potwierdzeniem Jego Woli, skierowanym do osoby proszącej o niego. To takie narzędzie, którym Ojciec posługuje się często (anioł, ognisty słup, głos z nieba itp… długo by tu wymieniać). W oczekiwaniu na znak ważna jest uważność, ale nie nachalność, nie poszukiwanie go na siłę, nie mówienie Stwórcy jaki ma być ten znak, bo to już zakrawa o szantaż.
W moim wypadku jeden znak poprzedził drugi, większy. Jeden przyszedł, tak jak pisałam na początku, z lekturą dzisiejszych czytań. Rzesze ludzi ciągnęły za Jezusem, łaknęły Jego cudów, więc Jezus „… polecił swoim uczniom, żeby łódka była dla Niego stale w pogotowiu ze względu na tłum, aby na Niego nie napierano” (por. Mk 3, 9). Oprócz tego, że jest Bogiem, jest też człowiekiem i zwyczajnie nie może dać się zadeptać i zmęczyć do granic wytrzymałości. Nie teraz. Jezus przygotowuje sobie wentyl bezpieczeństwa. Zakłada, że sobie nie poradzi z tym tłumem w pewnym momencie i będzie musiał po prostu odpłynąć w odludne miejsce, aby zebrać siły. I to jest piękne, bo skoro On sobie na to pozwala, to ja też powinnam.
Może dla niektórych jest to oczywiste, ale dla mnie osoby, która „zawsze sobie poradzi” już nie. Mało mam też osób, z którymi mogę podzielić się swoimi wątpliwościami, lękami, bólem. Sami twardziele dookoła albo ludzie którzy do mnie przychodzą po wysłuchanie, pomoc, wsparcie, modlitwę, prawie jak te tłumy do Jezusa. I nie chodzi o to, żeby się użalać nad sobą, tylko chodzi o to, żeby kochać i siebie i bliźniego i pozwolić sobie na zatroszczenie się o oboje, bo Bóg nie powiedział kochaj bliźniego swego bardziej niż siebie samego, tylko kochaj go jak siebie samego (zob. Mt 19, 19; Mk 12, 31; Łk 10,27). Dlatego brak miłości wobec siebie to także grzech.
To olśnienie wypływające z czytań to był dla mnie pierwszy kojący znak, a co z drugim? Prowadzona przez „Modlitwę w drodze” zaprosiłam Jezusa, żeby odpoczął w moim sercu, jak w łódce, że w sumie chcę się zatroszczyć o Niego. Po dosłownie minutach otrzymałam telefon, którego szczegółów nie mogę jeszcze zdradzić, ale był on najpiękniejszą odpowiedzią na moje wątpliwości o obraną drogę. Był najlepszym znakiem, którego nie spodziewałam się otrzymać, a na pewno nie w tym momencie, bo żeby się wydarzył wiele nici musiał Bóg spleść ze sobą i wiele dróg połączyć…
Może nieco tajemniczo brzmi ten wpis, ale taki póki co musi pozostać. W tym miejscu bowiem odnajduję, jak mówi dzisiejsze święto swoją zdrową wagę i równowagę, a może idealnie przyłożoną miarę, dzięki której Krawiec już szyje dla mnie wymarzone szaty?